Listonoszka dotarła wreszcie do Teo. Miała polecony. Ucieszyli się obydwoje, choć każdy z innego powodu. Rzadko rozmawiali dłużej, ale może ta radość sprawiła, że ani się obejrzeli, a ona już zwierzała się z tego niepokoju, który wyczuwa od samego rana, z niebezpiecznej jazdy tych wariatów w samochodach i tak w ogóle.
– Nie ma gdzie oka zaczepić, żeby się choć trochę pocieszyć – zwierzała się Teo.
– Ma pani solidnego dołka – skonstatował Teo i w tej samej chwili stanęła mu przed oczami ulica w Łodzi. I stary Żuk. I oni. Z Ivą, w drodze…
Pamięta, jak dziś. To nie był dobry dzień.
Nie tylko dlatego, że wszystko szło jak z kamienia. Mało sprzedali, dużo wydali, czekała ich noc w hotelu, którego nie cierpieli, a na dokładkę ten zmrok… Nie czekał na pretekst. Obwieścił szarą godzinę już zaraz po piętnastej. Dopadł ich w samym centrum Łodzi.
Jeździli wówczas starą Renault Master z kierownicą bez wspomagania. Do niej przyczepa. W kabinie nie było ogrzewania. Iva skrobała szyby od środka. Siedzieli w tym pojeździe, jak na wozie konnym. Kupili go za takie pieniądze, że nosem nie było co kręcić, ale jeździć tym- to zupełnie inny temat. Ale tego dnia byli w Łodzi – o tej szarej godzinie.
Jezdnie zaświeciły się od cienkiego lodu. Widać było po przechodniach, na przejściach, że jest bardzo ślisko. Pod oponami też. Panowała już kompletna cisza. Wyparła bezwzględnie wcześniejsze chlapanie śnieżnego błotka. Przenikliwe zimno wciskało się do nieszczelnej kabiny dostawczaka. Iva naciągnęła kaptur ozdobiony białym królikiem i wcisnęła się w sam kąt kabiny, jakby tam miało być nieco cieplej. Ale nie było. Teo trzymał kurczowo kierownicę. Opony mieli stare, jak wszystko w tym samochodzie.
Jechali powoli. Milczeli przyglądając się przechodniom. Poza tym, że nieporadni na przejściach- chodnikami wszyscy pchali przed sobą radość zakończonego dnia pracy. Poganiała ich delikatnie obietnica ciepłego posiłku w domu i radości obcowania z najbliższymi. Każdy w swoim tempie, jedni w lewo, inni w prawo, w pozornym chaosie i nieładzie, ale przecież każdy z nich wiedział dokładnie, gdzie zmierza i po co. Ci ludzie mieli cel. Na coś czekali. Coś planowali.
Tylko oni – Iva i Teo jechali tą starą bryką- pchając przed sobą ciężar fatalnego dnia i zapowiedź równie fatalnej nocy. Zazdrościli każdemu z tych przechodniów. Tak po cichu, bez złej woli i niechęci, ale szczerze. Niby mogli do nich dołączyć, wrócić do domu i przejść się chodnikiem, jak każdy z nich. Niby tak, ale tylko teoretycznie. Ich chałupnicy szykowali towar na następny wyjazd. Ich chłopcy czekali w domu aż wrócą z zakupami na cały tydzień i zostawią im tygodniówkę. Na dojazdy, na jakiś skromny posiłek w studenckiej stołówce, na coś tam jeszcze.
– Możecie zmienić w swoim życiu tyle, ile macie w sobie siły, przekonania i wiedzy. Od was i tylko od was zależy – co, kiedy oraz ile – weźmiecie z życia…
Jeszcze nie tak dawno temu słuchali tych słów jego studenci. W aprobującej ciszy wielkiej sali wykładowej. W kontekście wcześniejszych analiz rodzących się dopiero systemów filozoficznych, abstrakcji przebijającej się przez siermiężną potoczność – takie stwierdzenie miało swój sens. Ale tutaj i teraz… Ale teraz. Starał się o tym nie myśleć. Dość nieskutecznie.
Spojrzał na Ivę. Milczała wpatrzona w śliską jezdnię. Chyba czuła to, co i on. Oboje byli pewni, że są zakutymi w jarzmo beznadziejności, pozbawionymi szans wyboru, najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi na świecie. Iva i on.
Jechali w kolumnie przeróżnych samochodów. Bardzo powoli.
Zatrzymali się po raz kolejny. Tuż za Żukiem. Stary był, odrapany i pomimo słabego oświetlenia ulicy widać było, że miał do tego wszystkiego kompletnie łyse opony. Zero bieżnika. Zaczęli się w niego wpatrywać i – zwrócili uwagę na coś, co kiwało się w Żuczku – rytmicznie – na wysokości tłumika.
-Widzisz to, co ja?- Teo nie wierzył własnym oczom.
Iva poskrobała szybę jeszcze dokładniej i wtedy obydwoje prawie przywarli nosami do szyby. Na wysokości tłumika, zawieszony na drucie kiwał się radośnie mały kawałeczek rury wydechowej. Figlarz jeden oderwał się od skorodowanego tłumika i dyndał sobie w powietrzu – bardziej niż radośnie. Ta końcówka była niczym radośnie merdający ogon zaprzyjaźnionego psa, który odpędzał złe myśli i przywracał wiarę w lepsze jutro, w sensowne poukładanie i poradzenie sobie ze wszystkim, zawsze i wszędzie.
To był ten moment, w którym oboje wybuchnęli śmiechem.
– Cały ten obraz- starego, zdezelowanego Żuczka, te łyse kompletnie opony – cały ten obraz nabrał, w kontekście tej radośnie kiwającej się końcówki rury wydechowej, wymiaru nędzy i rozpaczy, przy którym my i nasza fura– poczuliśmy się niczym dobrze sobie znane, bliskie emocjonalnie, bratnie dusze – skwitował całą opowieść Teo, a listonoszka nadal tkwiła przy furtce, jakby jeszcze miała coś do oddania.
– Taka bratnia dusza w niedoli? -rzuciła na pożegnanie i poszła…